piątek, 3 czerwca 2011

Traveler

Przejeżdżające autobusy wypełnione studentami o zblazowanych twarzach, wywołują u mnie odruch wymiotny. Po pięciu latach jeżdżenia na uczelnię, nieraz tylko tam i z powrotem, 300 km w obie strony, czyli jakieś sześć a nieraz i osiem godzin spędzonych w autobusie, na samo wspomnienie chce mi się rzygać.

Źle wspominam zwłaszcza poranne wstawania na autobus. Nigdy nie byłem w stanie wmusić w siebie kanapki o szóstej rano, tylko wypijałem jakąś lekką zupę i połykałem tabletkę aviomarinu. Potem szedłem na przystanek. Gdy przyjeżdżał autobus, wiedziałem, że po godzinie będę drzemał z na wpół otworzoną gębą, budząc litość podróżnych, którzy patrząc na mnie będą chcieli wysłać sms o treści "pomagam". Zawsze podziwiałem ludzi, którzy potrafią spać w autobusie jak zabici w bardziej lub mniej fantazyjnych pozycjach. Kiedyś wypróbowałem inną tabletkę zmniejszającą objawy choroby lokomocyjnej. Miała posmak imbirowy, była całkiem skuteczna i nie powodowała otępienia. Pewnego razu, po sylwestrowej nocy spędzonej na opilstwie w Krakowie miałem autobus o 7.00 rano do domu i coś mi strzeliło do głowy, żeby zażyć ów cudowny środek. W drodze na stację zarzygałem wszystkie kubły na śmieci ku wściekłości mojej towarzyszki, bo przez moją głupotę mało brakło, byśmy nie zdążyli na autobus. Od tamtej pory wierny jestem aviomarinowi.

Nic z kolei nie jest na tyle skuteczne, aby powstrzymało u mnie napad mdłości, gdy podróżuję busem z firmy mającej w logo nazwę francuskiego producenta samolotów. Zawsze, gdy z nimi jechałem otępiające działanie środka szybko wypierało przyspieszone bicie serca,  pojawiał się też pot na skroniach i powracało uczucie mdłości. A to za sprawą dynamicznych szarży kierowców psychopatów. Koleżanka, która wielokrotnie jeździła z tymi fagasami, była świadkiem jak kierowcy igrali losem pasażerów wyprzedzając na trzeciego, a nieraz w ostatniej chwili hamując rozpędzonym pojazdem przed traktorem, furmanką lub innym użytkownikiem drogi, który miał czelność wyłonić się przed maską busa. Za czasów moich studiów busy były wypełnione po brzegi, nawet przejście między siedzeniami zapychali studenci. Teraz się to ponoć zmieniło i kierowcy nie biorą na pokład ludzi, gdy zapełnione są miejsca siedzące.

Jedynym środkiem lokomocji, który lubię, poza samochodem, jest kolej. W dobie kryzysu na PKP wyznanie miłości do ciapągów może być odebrane z ironicznym uśmiechem, ale ja chyba miałem szczęście, bo korzystałem w ostatnich latach kilkukrotnie z transportu szynowego i mam pozytywne wspomnienia. O dziwo w pociągach nie mam problemu z chorobą lokomocyjną (bez względu na to, czy podróżuję przodem, czy tyłem do kierunku jazdy), mogę sobie czytać do woli (w autobusie od razu mnie mdli) i do kibla jest niedaleko. A te jak na ironię nigdy nie były syfskie. Bardziej obleśne wucety widywałem w akademikach. W pociągach mogę też swobodnie rozprostować nogi, a w lecie na spragnionych podróżnych czeka obnośny sklep monopolowy prowadzony przez panów, którzy po w miarę przystępnej cenie są w stanie opchnąć piwo. Swoją drogą przypomina mi się jak wracałem z Wrocławia i szajka dilerów browarów grasowała po pociągu zachwalając swój towar w krótkich, acz chwytliwych sloganach takich jak: Piwo, piwo, zimne piwo. Zimne piwko pan wypije i od razu lepiej żyje. Piwo, piwo, komu piwo. Albo: Piwo, piwo, piwko małe w czas podróży doskonałe, piwo, piwo, komu piwo?

Z tego samego pociągu pamiętam pewną anegdotkę. Stacja w Zabrzu. Siedzę i piję piwo. Otwierają się drzwi. Wchodzi wielki, zwalisty chłop. Ja pierdziu, Shrek! – pomyślałem. Chłop siadł przede mną. Za chwilę drzwi się otwierają ponownie, wchodzi jego żona, z tyłkiem jak szafa gdańska. Elegancka wersja Fiony. A mały gdzie – pyta Shrek. Drzwi się otwierają wchodzi mały chudy chłopak. Siada. Pociąg rusza. Ja patrzę z uśmiechem na parę ogrów, gdy dziadek Shrek tłumaczy wnukowi, co widać za oknem, a babcia Fiona pyta, czy chłopiec wie, że tu niedaleko dziadziuś na kopalni pracował? Na co chłopiec reaguje znudzeniem i zdawkowym - no. Aż nagle wypala: Daleko jeszcze?!

Wróćmy na chwilę do alkoholu. Nic nie przebije ilości trunków wypijanych przez podróżnych w samolotach. Mam kuzyna, który kocha jeździć po świecie, ale panicznie boi się latać. Zanim koła maszyny oderwą się od pasa startowego kuzyn musi wprowadzić się w stan nieważkości tankując ćwiartkę wiśniówki. Moja mama wspominała mi z kolei, jak leciała z Sofii do Warszawy, a obok jej fotela siedział murzyn. Biedak tak bardzo bał się latać, że modlił się całą drogę i to tak gorliwie, aż napięcie udzielało się innym podróżnym, którzy gremialnie zaczęli zamawiać drinki . Coś mi się wydaje, że Bóg widząc tę scenę musiał w swojej dobroci szerzej uchylić furtkę do raju dla czyśćcowych duszyczek. Takie zbawienie last minute na koszt murzyna.

Podróżowanie jest fajne, ale przemieszczenie się z miejsca na miejsce mnie męczy. Z przerażeniem coraz mocniej odnajduję w sobie cechy Travelera, bohatera powieści Cortazara, który chciał zwiedzać wszystkie te miejsca, w których był jego przyjaciel Oliveira, ale nie mógł się zebrać. No, bo w sumie świat jest wszędzie taki sam… tylko, że tu jest gorzej.

5 komentarzy:

  1. Nie sądziłam, że kiedykolwiek szarpniesz się na taki temat, żebym dostawała nudności podczas czytania, ale po Tobie wszystkiego można się spodziewać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie nudy, że się rzygać chce? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli Tobie chce się rzygać w podróży właśnie z powodu nudy to chyba nie wiesz czym jest choroba lokomocyjna ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwierz mi, że chcę zapomnieć ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojej, skad ja to znam :( Choroba lokomocyjna mnie meczy od malenkosci (pamietam jak zarzygalam wujkowi nowiuskie audi w drodze do Sosnowca :P) i niby mialo przejsc z wiekiem, ale jednak nie. Podrozowac tez lubie, ale tez raczej nie daje rady! Natomiast moja kobieta Karen, po 24 godzinnym locie z Australii potrafila jeszcze przyjsc do pracy!!

    Co do pociagów to faktycznie dziwna sprawa, bo moge stac na glowie a i tak nic mi nie bedzie!

    OdpowiedzUsuń