piątek, 1 lipca 2011

Lato w Krakowie, czyli jak nie zostałem gwiazdą TVN-u

Czas płynie nieubłaganie, ale o dziwo godzę się z tym faktem i dobrze mi z moimi 27 wiosnami. Pewnie mam ten komfort, bo zawodowo robię to, co lubię, a prywatnie też nie jest źle. Przez co mentalnie mogę poczuć się wolny, a to w życiu cenię sobie najbardziej. Nie żałuję też utraconego czasu studiów, z czym boryka się wielu moich, o dziwo młodszych znajomych. Z rozrzewnieniem wspominają studia jako najlepszy okres w ich życiu, a ja uważam, że najlepsze jest ciągle przed nami. Chociaż w moim przypadku studia były bardzo twórczym i zabawnym epizodem.

Moje pisanie pracy magisterskiej o konflikcie izraelsko-arabskim u psychopatycznego profesora, prócz nieprzespanych nocy, niosło ze sobą pewnik, że na seminariach zawsze będzie wesoło. Miłość prof. Kilera do mnie była tak ogromna, że widząc mnie na korytarzu instytutu, był on zwykł krzyczeć – Witaj Jakubie!, Izraelu!, synu Izaaka, synu Abrahama! Po tym przemiłym powitaniu zaczynało się seminarium, na którym student mógł usłyszeć wszystko - od inteligentnej, złośliwej krytyki, po ojcowskie słowa otuchy w stylu - co ty się tak k… stresujesz? Nie zapomnę jak profesor dyktował mi korektę do wstępu pracy i jakiś studencina wpadł do pokoju z pytaniem, czy jest tu gdzieś doktor S. Po grzecznym – jak widać, nie ma – drzwi się zamknęły a profesor dodał w swoim stylu – i wejdzie taki chuj i wytrąci człowieka z toku myślenia. Nawet dzień obrony był elektryzująco podniecający pod tym względem. Gdy przybyłem na uczelnię i zapytałem jednego ze studentów o mojego promotora, ten wypalił szczerze: - Jest Kiler, szedł przed chwilą przez korytarz i mówił coś o tępych cipach z sekretariatu.

Od zawsze lubiłem lato w Krakowie. Gorące mury kamienic, gryzący odór spalin i kurzu kontrastuje tu z wymyślnymi zapachami perfum dziewuch paradujących wieczorem uliczkami Kazimierza. Piwo, wino, wódka, koncerty i zaułki, to życie typowo letnie, studenckie i turystyczne, które mi wtedy odpowiadało. Pamiętam jak wracaliśmy ze współlokatorem totalnie nawaleni z jakiejś imprezy i chcieliśmy skrótem przejść do naszego mieszkania, gdy nagle stanęliśmy jak wryci. W uliczce, którą zawsze przemierzaliśmy kolebała się dziewiętnastowieczna dorożka zaprzęgnięta w konie, a gdy dojechała pod wejście do jednej z bram, wysiadła z niej para kochanków w strojach z epoki. Wymieniliśmy z kolegą Marcinem spojrzenia, z których łatwo można było wyczytać naszą skruchę i chęć podjęcia abstynencji, gdy nagle ktoś nam grzecznie wytłumaczył, że Francuzi kręcą tu film dla polskiej telewizji i że nie przejdziemy.

Nie ma jednak piękniejszej rzeczy niż pusta arteria w dużym mieście. Idąc sobie dziarsko z uczelni główną ulicą i rozkoszując się słonecznym popołudniem i miejską pustką, usłyszałem pisk opon, który zmącił mi idyllę. Przystanąłem i patrzyłem jak jakiś debil pali gumy i parkuje szpanując umiejętnościami rajdowymi. Czekałem, żeby zobaczyć, co to za typek wylezie z czarnego sportowego wozu, a tu - Cięcie! Maćku, musimy to powtórzyć, jakiś chuj wlazł w kamerę. Ten chuj to niestety byłem ja. Wtedy dopiero skumałem, że za mną rozłożyła się ekipa W11, a ja im wlazłem w kadr.

Uniesiony swą godnością, ostentacyjnie strzepnąłem kurz z sandałów i odszedłem niespiesznie, jak na niedoszłą gwiazdę TVN-u przystało. A, co!?

2 komentarze:

  1. Praca licencjacka (podejrzewam, że i magisterska) jest fajna do wspominania, kiedy się ją wreszcie napisze. Tak mi się coś wydaje :P
    Jakubie, synu Izaaka, synu Abrahama, niewysłowiona radość przepełnia me serce na myśl, iż podeszwy moich trampek mogły dotykać tych samych płyt chodnikowych, po których Ty przechadzałeś się w swoich sandałach! :)

    siur

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda radość z faktu ich napisania jest taka, że zwala z nóg ;)Co do trampków i płyt chodnikowych, jak ty mi słodzisz, kocham Cię :* ;)

    OdpowiedzUsuń