piątek, 15 lipca 2011

Prztyczek w nos

Stałem pod balkonem pustostanu. Padał deszcz. W sąsiadującym budynku ciuchlandii odbywała się prawdziwa orgia kupowania dostarczonego przed godziną towaru, wszystkiego po kilka złotych za sztukę. Atrakcyjna oferta cenowa, jak światła lampy naftowej przyciągała ludzi-ćmy. Wpadali do wnętrza i zaczynali swój taniec. Ich ruchy stawały się machinalne, pretensjonalnie ujmowali przedmioty w palce i przerzucali z kupki na kupkę, wyjmując, co chwilę jakąś rzecz i wciskając ją pod pachę. Jedni zabierali dla siebie, inni podawali do mierzenia komuś z rodziny.

Brak przebieralni powodował, że klienci upchani po kątach sali zdzierali z siebie ubrania eksponując nadgryzione zębem czasu ciała i wsuwali na siebie znalezione ciuchy. Inni zachłannie pakowali wszystko, co im się spodobało do koszyków i szli do kasy - były to głównie przekupy, które wybierały, co ładniejsze fatałaszki, by później sprzedać je w swoich malutkich osiedlowych szmateksach, albo na Allegro. Zgonieni w jednym miejscu ludzie na małej przestrzeni nieklimatyzowanego pomieszczenia, wydzielali charakterystyczną woń zaduchu, który wyzierał na zewnątrz jak ogromna ośmiornica chłostająca swoimi śmierdzącymi mackami przechodzących ludzi.

Stałem pod balkonem pustostanu i czułem dolatujący odór. Intensywnie padający deszcz rozmywał nieprzyjemną woń i zastępował ją zapachem parującej ziemi i podkładów kolejowych. Niedaleko znajduje się umierająca stacja kolejowa. W czasach swojej świetności przez miasto przewijało się dziennie kilkadziesiąt pociągów. Gdy byłem mały przyjeżdżałem z ojcem na stację po mamę. Na ogół robiliśmy dodatkową rundkę, zahaczając o stację benzynową, na której uwielbiałem zaciągać się oparami benzyny unoszącymi się w powietrzu. Były one w czołówce moich ulubionych zapachów, plasując się tuż przed nagrzaną skórzaną tapicerką auta. Marzyła mi się praca w takim miejscu. Nalewanie paliwa do baków było tym, w czym mógłbym się odnaleźć bez trudu. Potem jechaliśmy na stację kolejową, pachniało tam smarami i starymi podkładami kolejowymi.

Uwielbiałem moment przyjazdu pociągu, który jak mi się zdawało przybywał specjalnie dla mnie. Najpierw maszyna dawała mi znak gwiżdżąc z oddali, potem wpadała z gracją na peron sycząc jak jakiś metalowy smok, który sunął w moją stronę, by zatrzymać się nieopodal. Ekscytowała mnie chwila, kiedy otwierały się drzwi wagonów a ja musiałem znaleźć mamę wśród chmary uśmiechających się do mnie ludzi. Potem całą trójką szliśmy na lody pistacjowe, a ja za zaoszczędzone drobiazgi kupowałem sobie gumy balonowe, z których jak z żadnych innych potrafiłem robić balony na pół twarzy. Byłem szczęśliwy.

W miejscu gdzie kiedyś stała budka z cukierkami i gumami, murszała brązowa rudera, na której powieszono ohydny różowy szyld z napisem „nowy towar we wtorki, w środy buty, w czwartek torebki” i z wymalowaną srebrną strzałą z grotem wycelowanym we mnie. Stałem niepocieszony, ale pogodzony z faktem, że to, co prawdziwe dawno przeminęło. Tamte zapachy już tu nie dominują, sklepy pozamykano, a sama stacja kolejowa służy młodym fotografom za tło do kiczowatych zdjęć. Czas dał mi prztyczka w nos macką odoru ze świątyni używanego szmelcu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz