piątek, 12 sierpnia 2011

Diabeł Łańcucki

Pojechaliśmy z kuzynką do Łańcuta. Autobusem, z przesiadką w Rzeszowie, gdzie na dworcu polują na pasażerów ptaszyska srające na głowy. Obawiam się dworców zdominowanych przez ptaki, bo wystarczy jeden skrzydlaty skurczysyn zadekowany w konstrukcji podtrzymującej dach, by niczym snajper ustrzelić człowieka w najmniej oczekiwanym momencie. Nie lubię też miejsc gdzie szwendają się pijaczki i menele, bo ta zaraza nie dość, że roztacza kwitnący bukiet smrodu, to jeszcze z reguły lubi poświęcać swój czas podróżnym.

Na dworcu w Jaśle widziałem raz takiego przyjemniaczka. Chłopa nosiło jakby nim diabeł miotał. W pewnym momencie podszedł do jednego z podjazdów dla autobusów, rozpiął spodnie i usiłował sikać. Wszyscy patrzyli zaskoczeni. Nagle rozległ się w megafonie głos dyżurnego – Pan przy podjeździe, proszę schować cykusia. Powtarzam, proszę schować cykusia.

Z sikaniem na ogół jest problem. Zwłaszcza w Polsce. Wkurza mnie, że gdzie się nie pojawię to szalety są płatne. Cholera jasna, jak nie będę miał kasy a mi się zachce, to co?! Ból jest też w tedy, gdy człowieka przyciśnie i daje banknot, a pani w okienku mówi - nie mam wydać, musi pan rozmienić. Na szczęście zawsze mam jakieś drobne żeby opłacić haracz i móc w miarę godnych warunkach załatwić swoją potrzebę. Choć muszę wam się pochwalić, że ostatnio sikałem za darmo. Kuzynka szarpnęła się i opłaciła moją przyjemność. Gdy wyszliśmy z szaletów nie omieszkałem podziękować jej przy ludziach stojących wokoło – dzięki, że mi postawiłaś w kiblu. Tylko miłość i wrodzone poczucie humoru sprawiło, że moja towarzyszka nie zastosowała wobec mnie przymusu bezpośredniego (a ona to umie, bo pracuje w służbach, z którymi nikt z nas nie chciałby mieć styczności) albo nie strzeliła focha, jak na babę przystało.

Cała nasza wyprawa opierała się właśnie na takich żartach, złośliwościach i próbach wytrącenia z równowagi, ale wszystko wskazywało na to, że spędzamy miło czas. O czym zaświadczyć miał zakupiony w Łańcucie pierścień, który - jak głosiła legenda umieszczona na ulotce - zmieniał kolor w zależności od nastroju właściciela.

Poszliśmy z przewodnikiem zwiedzać pałac. Wielka to posiadłość. Należała kiedyś do hulaki Stanisława Stadnickiego zwanego „Diabłem Łańcuckim”, którego pasją było toczenie bojów ze starostą leżajskim niejakim Łukaszem Opalińskim. Diabeł na grabieżach, wojnach i podjazdach stracił cały swój majątek, przez co posiadłość przeszła w ręce wojewody krakowskiego Stanisława Lubomirskiego. Wtedy wybudowano od nowa zamek. Nowy pałac rozwijał się, a jego właścicielami byli potomkowie Lubomirskich, Czartoryskich, Potockich. Ostatni gospodarz zamku - Alfred Antoni Potocki, w pośpiechu wyjechał z Łańcuta w 1944 roku, kiedy tereny te przejmowała Armia Czerwona. Potocki spakował najcenniejsze przedmioty w dwa pociągi i wyjechał do Szwajcarii, gdzie osiadł na stałe.

Po królewskim rodzie został piękny zamek, którego wnętrza tak zachwyciły moją kuzynkę, że niemal piszczała z zachwytu, niczym małolata na widok Justyna Bibera. To jednak mi nie przeszkadzało, bardziej wkurzał mnie jeden starszy dogadywacz, który nękał przewodnika uwagami wyczytanymi w przewodnikach i Internecie, często mieszając fakty. Na szczęście pani przewodnik studziła go zdawkową porcją faktów, dzięki czemu stał spokojnie.

Z rzeczy śmiesznych i strasznych zarazem. W powozowni, turystom zachciało się robienia zdjęć przy powozie żałobnym, którym transportowano trumny do kościoła i na cmentarz. Hit był, bo nawet jeden z małżonków powiedział do swojej żony - kochanie wyglądasz przy nim tak ładnie. Dosłownie wczoraj widziałem ten sam konny karawan, wieziono nim Leppera na cmentarz.

PS Jak będziecie mieć okazję, skosztujcie piwa Trybunalskie - miodowe, z browaru Perła z Lublina, z którego pochodzi trunek pity przez niejakiego Jakuba Wędrowcza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz