piątek, 5 sierpnia 2011

Symetria

 Motto: „Żuk przed śmiercią nogą macha,
Bóg mu walca gra do snu.”

Komedia i tragedia sąsiadują ze sobą przez cienką ściankę. Spotykają się często na korytarzu willi zwanej życiem. Ich natury są tak silne, że wdają się ze sobą w przelotne romanse, z których przychodzą na świat kalekie dzieci w osobach Adasiów Miałczyńskich. Być jak Adaś Miałczyński oznacza być oponentem do świata wartości uznawanych przez większość; przez co wydaje się wyrok na siebie skazując się na bycie bohaterem romantycznym, którego codziennie łamie koło rzeczywistości, z którą Miałczyński stara się bezskutecznie walczyć doprowadzając przez to siebie do totalnego obłędu.

Nadwrażliwość na rzeczywistość uzależniona jest od częstotliwości występowania dyskomfortu bycia w miejscach, sytuacjach czy w obecności osób, których nie można znieść. I o ile większość z nas potrafi nad tym przejść do porządku dziennego, tak Miałczyńscy, tylko czekają na sytuację do ataku, by w bezpardonowym zwarciu wyszarpnąć przestrzeń, w której mogliby spokojnie odpocząć. Od stopnia zafiksowania psychiki zależy, czy Adaś będzie skutecznie wyszarpywał tę rzeczywistość dla siebie; czy jest już tak mocno ześwirowany, że każdy atak, nawet skuteczny, już nie przynosi mu ukojenia, przez co nasz bohater zaczyna się kręcić w kółko.

Normalnym zachowaniem dla człowieka jest racjonalizowanie wydarzeń jakie go dotykają, bagatelizowanie lub wyśmiewanie ich. To ostanie rozwiązanie jest mi bliskie. Kpienie z własnego smutku i cierpienia zamyka furtkę do współczucia i nie podbija bębenka próżności i tak rozbudowanego mojego ego, zaś odwrócenie konwencji, nawet w skrajnych chwilach, chroni mnie przed totalnym szaleństwem. I znów pojawia się to, o czym wspominałem na początku, że granica między tragedią a komedią bywa iluzoryczna. Widać to w szpitalu.

Na oddziale wewnętrznym leżała kobieta, wiekowa babcia, u której choroba spowodowała uszkodzenie mózgu, przez co kobieta dostawała napadów wściekłości i płaczu zarazem, co objawiało się tłuczeniem rękami o metalową barierkę łóżka i zawodzeniem w stylu: „O Jezusie, Maryjo, Marysiu (córka – przypis autora) nie zostawiaj mnie.” Gdy pierwszy raz tego słuchałem było mi żal biednej kobiety i jej rodziny. Potem uświadomiłem sobie, że jej napady nie są spowodowane tym, że cierpi, tylko ona „tak ma” i zaraz jej przejdzie. A same lamenty Karolci (bo tak miała na imię) w swej treści bywają zabawne.

- O Jezusie, Maryjo, Józefie święty! O Jezuniu! O Jezusku kudłaty! Jak ja kocham kudłatego! – biadoliła Karolcia. A pielęgniarki pytały retorycznie – Karolciu, to z którego kościoła jest ten Jezusek kudłaty?

W szpitalu bywa wesoło również za przyczyną lekarzy. Pamiętam epizod z izby przyjęć, gdzie dyżuruje lekarz, który przypomina wyglądem Gienka Loskę. Pewnego dnia, na pogotowie przywieziono pijaka z rozharataną głową. Pielęgniarki nie mogły sobie poradzić z agresywnym opilcem, więc wezwały na pomoc naszego Loskę. Lekarz z długimi, rozpuszczonymi piórami pochylił się nad zamroczonym alkoholem pacjentem, a ten nagle wypalił: - Ja pie…ole, sam Jezus do mnie przyszedł!

W życiu jak i w szpitalu tyleż wesoło bywa, co tragicznie. Choć młody w miarę jestem, to nigdy nie wiadomo, co i kiedy mnie spotka. Ale tak sobie wyobrażam siebie w podeszłym wieku, że paraduję po szpitalnym korytarzu śmierdzącym lizolem z workami pełnymi moczu, a jakaś złośliwa dama szepce do koleżanek z pokoju - patrz jaki przystojny wypulok idzie. Ot i całe życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz