piątek, 16 września 2011

Mali Złomowcy

Generalnie zaczęło się to od chęci posiadania drobnych na swoje wydatki. Gdy się nie udawało czegoś wysępić od rodziców, szukaliśmy okazji, by na własną rękę coś skołować. Jedyną formą zarabiania przez smarkaczy w latach 90. było sprzedawanie butelek lub złomu. Makulatury już nie. Bo tę zbierało się na akcje do szkoły. Która klasa zebrała więcej szpargałów dostawała nagrodę.

Oczywiście wszyscy targali kartony jak pojebani, a na końcu okazywało się, że jakieś starsze cwele więcej zebrali. Makulatura nie była dobrym pomysłem. Za to butelki, zwłaszcza te po wódce, to była żyłka złota. Cola, wódka i celestynki, takie szkła chodziły w skupach całkiem za niezłą kasę. Łaziliśmy z chłopakami po piwnicach śmierdzących stęchlizną i szukaliśmy butelek. Oczywiście nawzajem straszyliśmy się pająkami i szczurami, które czasem widywaliśmy w półmroku piwnic, więc wyprawy w podziemia domów były nie lada wyzwaniem.

Mało nas obchodziło, czy ktoś chce nam oddać swoje butelki czy nie, ładowaliśmy je w transportery i plecaki i szliśmy do skupu. Często trzeba było szkło wcześniej umyć, bo takiego obsyfionego nie przyjmowali, więc robiliśmy raban w kuchni jednego z kumpli. Niestety pomysł z kuchnią kolegi nie był zbyt dobry. Po jednej z takich akcji, gdy zaświniliśmy całą kuchnię, kumpel dostał lanie od matki, a my od tamtej pory myliśmy butelki wodą ze studni, których w tamtym czasie było w mieście sporo.

W skupie sprzedawaliśmy wszystkie butelki i szliśmy na słodycze i lody. Obżarci do rozpuku wracaliśmy do domów, by marudzić przy obiedzie, że nie jesteśmy głodni. Po jakimś czasie przerzuciliśmy się na złom.  Złomowcy” tak brzmiała nazywa naszej firmy. Specjalizowaliśmy się w okradaniu ludzi z rzeczy, które wystawiali do pchnięcia, niekoniecznie za darmochę. Co nas często nie obchodziło. Moja rola nie była w tym procederze zbyt wydatna, ale zawsze załapałem się na jakąś akcję, by potem opijać sukces butelką pepsi, która była towarem delikatesowym, podobnie jak większość popularnych dziś produktów, które teraz z powodzeniem można kupić nawet do 70 proc. taniej.

Wspólne akcje szybko się zakończyły. Mali „Złomowcy” musieli zawiesić swoją działalność, po tym jak jeden z kumpli podprowadził newralgiczne części starego piekarnika, który jak się okazało miał być sprzedany przez ojca kumpla. Skończyło się to rodzinną awanturą z wykorzystaniem tradycyjnych metod wychowawczych. Po tym wybryku firma „Złomowcy” przestała działać.

Nazwa firmy spodobała mi się na tyle, że swego czasu chciałem sobie taki t-shirt zrobić. Odkryłem jednak, że wiele poważnych firm ma nazwy rodem z dobrego absurdalnego skeczu i noszenie ich koszulek byłoby naprawdę ostre. 

W sąsiedniej miejscowości jest zakład pogrzebowy „Smutek”, którego nazwa została zaczerpnięta od nazwiska właścicieli. Cała rodzina robi w tym fachu. Kopią groby, chowają umrzyków, a jedna z córek potrafi wypacykować trupa tak, że wygląda lepiej niż za życia. Nazwa adekwatna do rodziny. Coraz częściej jednak spotykam się z firmami, które budzą we mnie grozę. W zakładzie fryzjerskim Pasja (łac. passio - cierpienie, męka) wolałbym, żeby mi włos z głowy nie spadł; a u kosmetyczki Dolores (z hiszpańskiego boleści) raczej bym sobie brwi nie wyregulował. Ale to, co widziałem ostatnio bije wszystkie inne nazwy. Na jednej z ciężarówek było napisane - Firma Usługowo Transportowa Amnezja. Wyobraźcie sobie ich hasło reklamowe: Amnezja – nie zapominamy o waszych przesyłkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz