piątek, 2 września 2011

Mistrz i dziecięca naiwność

Oglądanie polskich piłkarzy w europejskich pucharach tak samo jak na mistrzostwach starego kontynentu czy świata jest moim uzależnieniem. Choć się piłką nożną nie interesuję zanadto, to wtedy jakiś duch rywalizacji we mnie wstępuje.

Wiem skąd to mam. Pozostało mi to z czasów dzieciństwa, kiedy pierwszą moją czynnością po przyjściu ze szkoły było wzięcie piłki, zebranie kolegów, aby pokopać trochę w „skórzaka”, zaś w środy zasiadało się przed telewizorem, aby kibicować polskim drużynom. A wtedy było komu kibicować.

W drugiej połowie lat 90. najsilniejsze drużyny w Polsce to Legia i Widzew, co niektórzy kibicowali Ruchowi i Górnikowi. Wisła była jeszcze na dorobku, ale w Jaśle nikt by za nią złamanego grosza nie dał, bo tu miejscowi kibole byli za Cracovią. Pamiętam niedzielne mecze na Czarnych. Przychodziliśmy z chłopakami obładowani słodkościami i kolorowymi napojami. Za nami siadali opaśli znawcy piłki, którzy ukradkiem „chlapali” wódkę i darli się do zawodników, co mają zrobić z piłką. Wszyscy wtedy wierzyli, że Czarni wrócą do III ligi, ale szczery doping nie przekładał się na awans.

Mając naście lat byłem zafascynowany piłką, zbierałem wszystko, co było z nią związane - plakaty, medale, odznaki. Pamiętam, że miałem na drzwiach plakat nigeryjskiego piłkarza Legii w stroju mikołaja, który wisiał u mnie przez kilka lat. Z kolei, co sobotę organizowaliśmy mecze podwórkowe na boisku przyległym do cmentarza z I wojny światowej. Zbieraliśmy mocny skład, na ogół starszych i doświadczonych kumpli i graliśmy ostro, z pasją aż kości trzeszczały. Potem poobijani, posiniaczeni wracaliśmy do domów jak młodzi obrońcy Warszawy, jak dzieci powstania, jak siedem cholernych nieszczęść, którym rodzice na ogół „dokładali” za nieodrobione lekcje, podarte spodnie czy rozbite nosy.

Najwięcej emocji tych domowych i piłkarskich było w środowe wieczory. Wtedy miałem na ogół najwięcej nauki na następny dzień, ale nie byłem w stanie robić nic innego, tylko odliczałem godziny do meczu. Zawsze zazdrościłem kibicom na stadionach, którzy mogli sobie pozwolić na siedzenie na trybunach i bezstresowe pójście jutro do pracy, gdy ja musiałem wybierać między meczem a pójściem jutro nieprzygotowanym do szkoły.

Czasem warto było ryzykować te jedynki, które mogły wpaść, bo byłem świadkiem chwil, kiedy polskie drużyny walczyły w Lidze Mistrzów. Pamiętam zwłaszcza wyczyny Legii Warszawa i wyczyny mojego idola z tamtych lat Leszka Pisza, bramkostrzelnego skurczybyka i krajana z Dębicy. Potem, gdy Legia odpadła w ¼ finału było mi żal, ale wtedy wierzyłem, że w przyszłym roku znów się uda. I faktycznie udawało się, ale za sprawą Widzewa Łódź i rewelacyjnego wtedy Marka Citko.

To był najlepszy okres w historii piłki nożnej w naszym kraju. Od tamtej pory co roku staram się podpatrywać zmagania naszych zespołów. I ciągle odżywa we mnie ta adrenalina. I ciągle żal mi jest, gdy odpadamy z eliminacji do Ligi Mistrzów. I tylko niepoprawna nadzieja, że może w przyszłym roku się uda, tłumi w mojej głowie sarkastyczne, acz jakże prawdziwe podsumowanie kondycji naszej piłki nożnej, zaczerpnięte z filmu Jeż Jerzy i wyrażające się hasłem - „Polska mistrzem Polski.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz